Połowiłem wędką Kadiego, z racji zawodów nie powiem na co
Ale miałem 5 brań. Pukacza, dość solidnie ale przegapiłem sprawe... Nie byłem jeszcze przyzwyczajony do wędki chyba. 4 typowo szczupacze brania, 3 nie wiem czy wypluły czy co, ale nie zacięły się. Na ostatniego wkurzyłem się i założyłem na tej samej gramaturze tą samą przynętę, tylko o rozmiar mniejszą. Drugi rzut i trafił sie szczupaczek. Ogólnie ze szczupakami to ja zawsze mam tak, że dajcie mi wędkę a w fontannie na litewskim złowie
Było jeszcze szóste, ale to zasługuje na odrębną historie. Taki z hmmm 45 centymetrowy latający sandacz omal mnie o zawał nie przyprawił. A czemu latający już objaśniam. Wyciągałem z wody przynęte a tu on za tym wyskoczył z takim impetem że omal mi w twarz nie wpadł (stałem w dość głębokiej wodzie). Przeczuciem jakimś rzuciłem dokładnie w tą strone z której przypłynął za przynętą, z tym że dużo bliżej, taki może 10 metrowy rzut. O owszem, znowu był atak, ale tym razem z 3 metry ode mnie woda sie zabulgotała. Myśle sobie o ty dziadu, nadal tu jesteś. Teraz zrobiłem pseudo rzut jak bacikiem, na max 2 metry. I oczywiście po pół ćwierć sekundy wściekłe branie
Niestety nie wiem czy przez zbyt małą odległość, czy co, ale szarpnął sie z 2 razy, wyskoczył cały ponad wode że go akurat bokiem widziałem na wyciągnięcie ręki i niestety w tym momencie spiął się. Latający sandacz.
Co do tego jednego złowionego szczupaczka, trafił sie taki ładny, proporcjonalny i wybarwiony, że aż został bohaterem szybkiej sesji zdjęciowej. Ten z kolei spiął sie gdy szedłem z nim w podbieraku na płytszą wode żeby odpiąć i ewentualnie odkazić. Postanowiłem go w związku z tym już nie dotykać rękami, tylko prosto z podbieraka do wody.